Follow Us

Brzydkie słowo na T. Jak radzą sobie Serbowie w Wiedniu?

Czy Wiedeń to Mała Serbia? Mila twierdzi, że raczej bałkańska wioska. Luka, na którego wszyscy mówią Lucky, poprawia ją: – Wioska, owszem, ale jugosłowiańska. Ja na przykład jestem Serbem, żonę mam Chorwatkę, ślub brałem katolicki, a jak trzeba, to mogę udowodnić, że mój praprawujek był premierem Węgier. Ale to i tak na nic. Wcale nie jestem lucky. Co się stało? Okazuje się, że na wizę nie zasługuję.

Do Wiednia jeździmy regularnie od kilku lat, zwykle raz lub dwa razy do roku. W dzień chodzimy po muzeach, podziwiamy zadbane budynki, które wyglądają jak czekoladki poupychane do bombonierki i czyste ulice. Jemy też sznycle i kanapeczki od Trześniewskiego, a kiedy w Jelinku lub Café Museum jakiś wiedeńczyk z dziada pradziada (po kilku pobytach rozpoznajemy, kto jest kto) weźmie nas za swoich i higienicznie się uśmiechnie, odpowiadamy równie higienicznym „Grüß Gott!”. Jak już pasek postępu na naszych wewnętrznych kulturometrach przekroczy poziom krytyczny, kiedy od tego dobrobytu, sterylności i uprzejmości zaczyna się przelewać, gdy architektoniczne perełki zaczynamy postrzegać jako męczącą i przytłaczającą betonozę – wtedy z wiedeńskiej ulicy schodzimy do bałkańskiej piwnicy, czyli któregoś z serbskich lokali zaszytych w tkance podskórnej miasta.

Nie Wiedeń, ale Beč

Jak znaleźć taki lokal? Starsi stażem migranci mają swoje patenty. Żartują, że trzeba szukać knajpy, która ma w nazwie Espresso, bo istnieje duża szansa, że to będzie „tajny Jugopub”. Albo w której gra głośna muzyka i pod którą nikt nie pali. Można też zapytać w jakimś serbskim sklepie. Tych ostatnich jest sporo, bo i klientów chcących kupić oryginalny ajwar, serbskie słodycze czy tradycyjne wypieki nie brakuje.

Według spisu ludności z 2014 roku 132 553 obywateli niespełna dziewięciomilionowej Austrii zadeklarowało serbski jako swój język ojczysty. Nieoficjalnie szacuje się, że wszystkich Serbów w Austrii – zarówno tych z austriackim paszportem, tych starających się o obywatelstwo, jak i gastarbeiterów – jest dziś ponad 300 tys., z czego w samym Wiedniu co najmniej 80 tys.

Te liczby nie powinny dziwić, bo historia serbskiej migracji na ziemie austriackie zaczęła się już w wiekach średnich i była ściśle powiązana z ekspansją Imperium Osmańskiego. Nieco później, bo w trakcie V wojny austriacko-tureckiej (1683–1699) austriaccy Serbowie stanęli po stronie Habsburgów, za co cesarz Leopold I „odwdzięczył się” kilkoma przywilejami, przyznającymi im m.in. wolność religijną. Kolejne stulecia to rozwój społeczności etnicznych Serbów w największych austriackich miastach, zwieńczony założeniem w 1936 roku Österreichisch-Jugoslawischen Gesellschaft (pol. Towarzystwo Austriacko-Jugosłowiańskie).

XX-wieczny boom migracyjny przypada na lata 60., 70., i 80., kiedy etniczni Serbowie zaopatrzeni w silne, jugosłowiańskie paszporty przyjeżdżali do Austrii jako gastarbeiterzy. Oni i ich dzieci stanowią trzon dzisiejszej najstarszej migracji. Kolejni w chronologii są Serbowie uciekający do Austrii w latach 90. – najpierw przed hiperinflacją, a później w obawie przed konsekwencjami konfliktów etnicznych. Początek lat dwutysięcznych to ponowna dominacja emigrantów zarobkowych, którzy wybierali Austrię nie tylko z uwagi na dużo lepsze stawki czy warunki zatrudnienia, ale i przez rodzinne konotacje – w końcu łatwiej wyjechać do kraju, w którym od lat mieszkają krewni.

Leskovački roštilj w Wiedniu

Najnowsi, często bardzo młodzi Serbowie w Wiedniu to zwykle pracownicy tymczasowi, którzy do Austrii przyjeżdżają już głównie po to, żeby zarobić i wrócić, a nie osiedlić się tu na stałe. Ci starsi stażem migranci czasami narzekają, że dwudziestoparoletni serbscy gastarbeiterzy traktują Wiedeń jak bankomat. Ale w tych utyskiwaniach nie ma niezrozumienia – w końcu z Bałkanów do Austrii od zawsze jeździło się za pieniądzem – tylko rozczarowanie, bo ci nowi nie chcą się ze starymi integrować i budować w Wiedniu Małej Serbii. Czy raczej – Małej Jugosławii.

Mi smo Jugo!

Mila pochodzi spod Belgradu, do Austrii przyjechała ponad dwadzieścia lat temu jako gastarbeiterka. – Od zawsze pracuję w gastronomii. Na początku nie znałam niemieckiego, ale że byłam zaraz po szkole, to mówiłam po angielsku, a wtedy w Wiedniu to była deficytowa umiejętność – wspomina. Córka Mili jest już nastolatką, urodziła się w Wiedniu. To jej imieniem Mila nazwała swój bar na Margareten. Lokal jest mały, głośny, zadymiony i zdecydowanie z kategorii tych niskobudżetowych. Na otwarcie czegoś większego pewnie zabrakło środków, ale Mila nie narzeka, bo – nie licząc lockdownów – interes przynosi zyski, nie straty. A co najważniejsze, do Espresso może i przychodzi coraz więcej Austriaków, ale bazę klientów stanowili i stanowią ludzie Jugo.

– Jak były mistrzostwa i Chorwacja grała z Maroko o trzecie miejsce to oglądaliśmy u mnie w barze mecz. Przy jednym stoliku siedzieli Serbowie, Chorwaci, Bośniacy i jeden Polak. Wchodzi Austriak, patrzy na nich i po chwili pyta, w jakim języku ci ludzie gadają. No to odpowiadam, że we wszystkich, ale się rozumieją, bo my jesteśmy Jugo! Tak, Polak też jest u nas Jugo – tłumaczy.

Naszej rozmowie przysłuchuje się Luka, na którego wszyscy mówią Lucky. – Ja na przykład jestem Serbem, urodziłem się w Wojwodinie, żonę mam Chorwatkę, ślub katolicki, a jak trzeba – to mogę udowodnić, że mój praprawujek był premierem Węgier. Ale to i tak na nic. Wcale nie jestem lucky. Dlaczego? Okazuje się, że nie zasługuję na wizę.

Bałkany po wiedeńsku

Pechowy Lucky cieszy się, że jesteśmy w Jugo lokalu, bo może z nami poćwiczyć swój polski. Zna „dobre chłopaki z Gdańska”, pracuje w wykończeniówce („trochę w Niemczech, trochę w Austrii”), w Wiedniu na stałe mieszka jego chorwacka żona, szczęśliwa posiadaczka unijnego paszportu. Do niedawna Lucky naprawdę był lucky: miał dużo dobrze płatnych zleceń, na koncie zebrał już 30 tysięcy euro oszczędności, ale ostatnio się zagapił i został w Wiedniu dłużej, niż pozwalała na to wiza.

– I duuu-paaa – przeciąga po polsku. – Austriackich biurokratów nie interesuje, że mam tu żonę, więzi rodzinne, pracę. Wiza mi się skończyła kilka dni wcześniej, nie wyjechałem, nie zrobiłem border run, oni nie przedłużą, nie odnowią, nic. Po prostu mam wyyy-pieeer-daaa-laaać.

Lucky pyta, czy znamy piosenkę o „czarnym chlebie i czarnej kawie”. Chce zmienić lokal i iść tam, gdzie można puścić polską muzykę i do niej tańczyć. Mila też jest za tym, żeby całą jugo-austriacko-polską ekipą wybrać się gdzieś indziej. Dostała cynk, że dziś wieczorem po 5. dzielnicy mogą chodzić kontrolerzy. Jej lokal jest na celowniku, bo w Wiedniu wszyscy wiedzą, że w Jugo knajpach się pali.

Kolejny Jugo lokal w Wiedniu

Palący temat numer jeden

W październiku 2019 roku wprowadzono zakaz palenia w austriackich lokalach. Jeśli właściciel go nie przestrzega, może zostać ukarany wysoką grzywną. Goście Mili przekonują, że to właśnie ten zakaz, a nie lockdowny i brak wsparcia ze strony rządu, przyczynił się do plajty dziesiątek, jeśli nie setek wiedeńskich knajp. Jugo bary przetrwały dlatego, że ich właściciele pozwalają gościom na palenie w środku. Owszem, ryzykują karami, ale mają też świadomość, że jak Jugo klient w jednej dłoni trzyma piwo, to w drugiej musi mieć papierosa.

Mila autorytarnie zarządza zmianę lokalu. Idą za nią i pechowy Lucky z żoną Chorwatką, i pozostali Jugo, i austriaccy goście, którzy sprawiają wrażenie nieco bezwolnych – pójdą tam, gdzie pójdzie Mila.

Nowa knajpa to oczywiście Jugo piwnica – w środku jest jeszcze głośniej, jeszcze tłoczniej i jeszcze bardziej siwo od dymu niż w Espresso na Margareten. Gwiazdą wieczoru jest trzydziestoletni Nico, jeden z młodszych gości piwnicy, który zachęcany uśmiechami uroczej barmanki ze Słowacji podśpiewuje bałkańskie ballady. Pochodzi z południa Serbii, ale mieszkał już w różnych miejscach. Przedstawia się i szczegółowo tłumaczy, że ma kilka imion, a każde ma bardzo konkretne znaczenie („Jestem džipsi, z tymi imionami to u nas tradycja”). Kiedy za długo z kimś gada, goście piwnicy przerywają i proszą, żeby znów coś zaśpiewał. Barmanka jest pewna, że Nico powinien zrobić karierę w Austrii. – Świetnie śpiewa, do tego po niemiecku mówi najlepiej z nas wszystkich, jak nauczyciel w szkole.

Gdy zaczynają się rozmowy o języku, Zoran, który w Austrii mieszka od pięćdziesięciu lat (przyjechał jako dziecko) czuje się wywołany do tablicy i radzi, że jak chcemy znaleźć w Wiedniu zatrudnienie, musimy dobrze nauczyć się niemieckiego. Sam pracuje jako administrator sieci w budżetówce, narzeka na młodych, którym tylko się wydaje, że coś potrafią. Dziwi go też, że do Wiednia przyjeżdża tyle dwudziestolatków z Belgradu. – Przecież tam się teraz zarabia cztery tysiące euro. Co nie, jak tak! Tam wszyscy teraz tyle zarabiają. I najważniejsze, że palić wszędzie można.

Wygląda jak typowa, wiedeńska restauracja, ale właścicielka jest w stu procentach Jugo

Brzydkie słowo na T

Kiedy w bałkańskiej piwnicy kilku gości zaczyna się awanturować, znów pada propozycja zmiany knajpy. Jugo emigracja nie chce jechać na Ottakringer Straße – czyli na słynną Balkan Mile, ulicę znaną z dużej liczby jugosłowiańskich lokali („Tam jest drogo, to miejsca dla młodych, nowych w mieście”). Wieczór kończymy więc w tęczowym klubie prowadzonym przez dwóch zaprzyjaźnionych wiedeńczyków.

Jest Mila i austriaccy klienci jej baru, jest pechowy Lucky z żoną Chorwatką, mówiący po niemiecku jak nauczyciel Nico i Zoran z pięćdziesięcioletnim stażem w Wiedniu. Wewnątrz na razie się nie pali (Mila uprzedziła właścicieli o kontrolach), ale za to Lucky może do woli puszczać swoją aktualnie ulubioną piosenkę.

„Czarny chleb, czarny kawa” leci trzeci raz z rzędu. Pytam, o co pokłócili się goście poprzedniego lokalu. Jugo tłumaczą, że poszło o kobietę, czyli jak zwykle. Na pewno nie chodziło o żaden konflikt narodowościowy. – Do mnie przychodzą wszyscy Jugo: i Serbowie, i Chorwaci, i Bośniacy, tutaj w klubie też są Jugo – mówi Mila. – Jak Chorwat czy Bośniak powie mi, że Serb mu kogoś z rodziny zabił, to ja mu powiem, że Chorwaci i Bośniacy też mi kogoś z rodziny zabili. I to będzie prawda. Ale co to zmieni? Przecież to było kiedyś, teraz jesteśmy w Wiedniu, jesteśmy Jugo, razem. Nie, nie ma żadnych konfliktów między nami.

Pytamy, jakie mają plany na przyszłość. Lucky boi się, że wyczerpał możliwości i będzie musiał wyjechać. Jego chorwacka żona na razie poczeka na niego w Wiedniu. Nico schlebiają komplementy, ale nie marzy o karierze muzycznej, jest przede wszystkim ojcem i zrobi wszystko, żeby jego dzieci miały lepiej niż on sam. Zoran może i chciałby wrócić po latach do Serbii, ale nie do Belgradu („owszem, zarabia się tam więcej niż w Wiedniu, ale to nie jest prawdziwa Serbia”). Mila – tak jak Nico – myśli przede wszystkim o córce, która niedługo będzie wybierać przyszły zawód (bardzo dobrze się uczy, chce być project managerem), ale której nie podoba się w Austrii. – Mimo że urodziła się w Wiedniu, to czuje się bardziej Serbką. Nie Jugo, jak my, tylko Serbką. Mnie to trochę śmieszy, bo w jej wieku, jak wszystkie serbskie dzieciaki, paliłam, piłam z chłopakami piwo z colą i śpiewałam piosenki Lepy Breny. Jej takie rzeczy nie interesują. Woli stać godzinę w kolejce po swoją bubble tea, umawiać się z dziewczynami i słuchać K-popu. Ale w Wiedniu źle się czuje, w Serbii lepiej. Nie wiem, może spotkamy się w połowie drogi i pojedziemy do Słowacji. Tam podobno domy są tańsze niż w Serbii.

Wiedeńska restauracja przesympatycznego Pana Dragana. W menu i sznycle, i ćevapi.

Chociaż wszyscy w jakimś stopniu odnaleźli się w Wiedniu, żadne nie czuje się tutaj jak w domu. Nawet Zoran, który Serbię zna tak naprawdę z doskoku. Co im nie pasuje w Austrii? Oczywiście polityka – narzekają przede wszystkim na byłego kanclerza Kurza, ale i na Vučicia (według nich to przez jego nacjonalistyczne przemowy młodzi Serbowie są tak uprzedzeni, nie rozumieją, na czym polega fenomen Jugo i nie chcą się bratać ze starą emigracją). W Austrii nie podoba im się też sztywne podejście do przepisów, zwłaszcza do zakazu palenia i udzielania wiz, i to, że Austriacy są tacy zamknięci w sobie, zdystansowani, patrzą na wszystkich z wyższością.

– Widać, że im brakuje rodziny, przyjaciół. Dlatego tak dużo piją. Chyba nam zazdroszczą, bo Jugo zawsze trzymają się razem – mówi Lucky. Mila wspomina, że to właśnie austriaccy klienci jej baru najgorzej przeżyli pandemię i surowo egzekwowane lockdowny. – Kilku z nich – pokazuje na Austriaków zamawiających właśnie drinki dla całej grupy– oprócz mnie nie ma nikogo. Z rodziną nigdy nie byli blisko, przyjaciół nie mają, innym Austriakom nie ufają, bo wiedzą, że nie mogą na nich polegać. Jak coś niedobrego się u nich dzieje, to ja wiem o tym pierwsza, dzwonię, żeby sprawdzić, jak się czują, przynoszę im zakupy, robię dla nich to, co robi rodzina i przyjaciele.

Ale czy Austriacy się za te przysługi odwdzięczają? Czy są przyjaciółmi? – O nie, nie! – Jugo nagle przechodzą na serbski (wcześniej rozmawialiśmy mieszanką serbskiego, polskiego i angielskiego), żeby Austriacy na pewno ich nie zrozumieli. I tłumaczą: – Oni mogą się z nami bawić, możemy im pomagać, ale jak przyjdzie co do czego, to wszyscy jesteśmy dla nich <ciusz>.

Nie znamy tego słowa, dopytujemy, czy to po niemiecku. Jugo potwierdzają. Prosimy, żeby je zapisali na kartce. Zaczynają się naradzać, nikt nie wie, jak pisze się to ‘ciusz’: ani Nico, który mówi po niemiecku tak dobrze, jak nauczyciel ze szkoły, ani Zoran, wiedeńczyk z pięćdziesięcioletnim stażem, ani nawet austriaccy klienci baru Mili.

Wspólnymi jugo-austriackimi siłami dochodzą do wniosku, że to, co brzmi jak ‘ciusz’, zapisuje się jako ‘Tschusch’. Lingwistyczny sukces świętujemy jeszcze jedną kolejką i żartami z Luckiego, który chyba już piąty raz prosi austriackich właścicieli tęczowego klubu o „Czarny chleb, czarną kawę”.

Bałkańskie półki w wiedeńskim supermarkecie

Następnego dnia, w połowie sznycla zamówionego na kaca u wiedeńczyka z dziada pradziada, z którym wymieniliśmy higieniczne uśmiechy i obowiązkowe „Grüß Gott!” sprawdzamy, co tak właściwie znaczy Tschusch. Słowo ma swoją stronę w niemieckojęzycznej Wikipedii.

Tschusch to potoczne, obraźliwe określenie osoby z południowo-wschodniej Europy, Turcji lub z jeszcze dalszego, „orientalnego” Wschodu. Nie ma pewności, co do jego etymologii: może pochodzić albo od serbskiego čuješ/ čuti lub słoweńskiego čúš (pol. słuchać; w latach 1860-1880 mieli tak krzyczeć południowosłowiańscy robotnicy zatrudnieni przy budowie jednej z austriackich linii kolejowych) albo od ćuš (jak wyjaśnia Wikipedia – to okrzyk południowosłowiańskich poganiaczy bydła).

Kolejne linijki w Wikipedii podpowiadają, że określenie to jest charakterystyczne dla austriackiej kultury codziennej, czego dowodem są liczne, historyczne i współczesne, przykłady jego użycia w skeczach, piosenkach czy na plakatach. Autorzy notki zaznaczają, że część z wymienionych dzieł ma wymowę antyksenofobiczną. Ktoś z grona Wikipedystów uznał za istotne, żeby do wpisu dołączyć odnośnik prowadzący do strony Wiener Tschuschenkapelle – lokalnego, działającego od 1989 roku zespołu, od początku istnienia grającego m.in. muzykę bałkańską. Członkowie zespołu mają jugosłowiańskie korzenie, a nazwa grupy jest autoironiczna. Zespół nie jest przesadnie znany (najpopularniejsza piosenka zamieszczona na YouTube ma raptem 24 tys wyświetleń), ale autorzy wikipedycznej definicji ‘Tschusch’ uznali, że warto o nim wspomnieć.

Chcemy zapytać Jugo, czy z tym brzydkim słowem na „T” nie jest jak z angielskim słowem na „N”, które owszem, jest obraźliwe, chyba że wypowiada je czarnoskóry raper. Znów idziemy do Espresso Mili. Udaje nam się dowiedzieć tylko tyle, że kolejną rzeczą, która Jugo drażni w Wiedniu to tutejsza poprawność polityczna. Rozmowę przerywa pojawienie się kontrolerów, którzy – według pogłosek – mieli chodzić po lokalach na Margareten wczoraj, ale przyszli dzisiaj. Skacowana Mila zabiera ich na zaplecze i tłumaczy coś po niemiecku, a goście baru pośpiesznie chowają papierosy i opróżniają popielniczki. Po kilku minutach kontrolerzy wychodzą.

Pekara na Margareten

– Udawałam idiotkę. Powiedziałam, że źle zrozumiałam przepisy i jestem pijana, bo dzisiaj mamy ważne święto w Serbii. Nie pytali jakie – tłumaczy. Cóż, austriacka poprawność polityczna miewa jednak dobre strony.

Tym razem skończyło się pouczeniem, ale kontrolerzy trzy razy przyznali, że dostali na ten lokal donos. Mila i jej jugo-austriaccy goście mają przeczucie, że to robota właścicieli sąsiedniej, tureckiej knajpy. – Turcy też są Tschusch, więc żyjemy w zgodzie. Tylko ci jedni są tacy wredni, bo sami już dostali kilka kar od kontrolerów.

Jedno jest pewne – palenia w Espresso dziś nie będzie. Najpierw trzeba poinformować inne bałkańskie knajpy na Margareten o kontrolach, a potem – tak jak wczoraj – zmienić lokal na Jugo piwnicę w innej dzielnicy. Luckiego dzisiaj nie ma, opłakuje wczorajsze niepowodzenie wizowe w domu. Ale jeden z austriackich klientów Mili prosi, żebyśmy przesłali mu tę polską piosenkę, którą Lucky ciągle puszczał. I ogólnie, żebyśmy mu powiedzieli wszystko o polskiej muzyce, bo ta bałkańska to jakaś niestrawna egzotyka.

Austriacki stały bywalec Jugo baru nie lubi nie tylko turbofolku, ale i rakii. Burka czy ćevapi nigdy nie próbował, na Bałkanach nie był. Ale jak Mila zarządza, że wszyscy mamy się ewakuować do kolejnego Tschusch-lokalu, jest pierwszy, żeby iść za nią tam, gdzie każe.

Imiona bohaterów zostały zmienione

NIE KRADNIJ, UDOSTĘPNIAJ!Copyright © Wszelkie prawa zastrzeżone! Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie treści bez zgody autora zabronione

Przygotowanie tego artykułu zajęło nam bardzo dużo czasu. Jeśli Ci się spodobał – jest nam bardzo miło. Udostępnij go w swoich social mediach (możesz to zrobić korzystając z przycisków powyżej) lub kopiując adres URL.

Jeśli chcesz przedrukować (wykorzystać) dłuższy fragment lub całość wpisu – skontaktuj się z nami w celu uzyskania zgody.