Jeszcze kilka tygodni temu wydawało się, że kraje Europy Południowo-Wschodniej zdecydowanie lepiej radzą sobie z pandemią niż Zachód. Mniej zachorowań, mniej śmierci, testowanie zakrojone na szeroką skalę i gorące zapewnienia lokalnych polityków: „jesteśmy przygotowani”, „mamy wszystko, czego potrzeba”, „kontrolujemy koronawirusa”. Tyle tylko, że sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie. Obecnie wygląda raczej na to, że to nie Bałkany kontrolują koronawirusa, ale koronawirus kontroluje Bałkany.
W alarmistycznym tonie o sytuacji epidemicznej na Bałkanach informują zachodnie media. Niemieccy, austriaccy czy szwajcarscy redaktorzy zastanawiają się, czy to już drugie uderzenie, czy raczej opóźniony (w stosunku do krajów Europy Zachodniej) szczyt pierwszej fali. Dlaczego Bałkany tak bardzo interesują Niemców, Austriaków czy Szwajcarów? Nie warto doszukiwać się tu spisków, tylko sprawdzić dane o bałkańskiej diasporze. To właśnie w tych krajach wyjątkowo chętnie osiedlają się lub tymczasowo pracują chorwaccy, serbscy, czarnogórscy czy albańscy emigranci. Emigranci – co należy podkreślić – którzy jednocześnie są bardzo mobilni, którzy regularnie odwiedzają rodziny w krajach pochodzenia czy chętnie spędzają wakacje pod bałkańską gruszą. A potem wracają do Niemiec, Austrii czy Szwajcarii nie tylko opaleni, ale i zakażeni.
Koronawirus kontroluje Serbię
O sytuacji epidemicznej w Serbii pisze z Wiednia Michael Martens, korespondent Frankfurter Allgemeine Zeitung (FAZ). Serbia była na dobrej drodze. Kiedy na początku roku Europa patrzyła na Włochy, Hiszpanię i Francję, na Bałkanach panował spokój. Chociaż władze w Belgradzie początkowo lekceważyły niebezpieczeństwo związane z rozwojem epidemii, już w marcu zdały sobie sprawę, że koronawirus wcale nie jest „najśmieszniejszym wirusem w dziejach ludzkości”, jak jeszcze w lutym publicznie kpił rządowy doradca ds. zdrowia – pisze Martens.
Korespondent przypomina, że serbskie władze radykalnie zmieniły podejście do zagrożenia i zastosowały jedne z najbardziej rygorystycznych środków bezpieczeństwa w Europie – z godziną policyjną na czele. Wydawało się, że Serbia opanowała koronawirusa najlepiej, jak potrafiła. Ale teraz wygląda na to, że Serbia nie kontroluje już pandemii, to pandemia kontroluje Serbię – zauważa Martens.
I faktycznie, kiedy spojrzeć na oficjalne statystyki, można odnieść wrażenie, że Serbia – przynajmniej na początku – radziła sobie z pandemią całkiem nieźle. Pierwszy oficjalny przypadek pacjenta z COVID-19 zarejestrowano 6 marca. Już 15 marca wprowadzono stan wyjątkowy, a 18 marca zarządzono godzinę policyjną, wyznaczono też nową datę wyborów (z końca kwietnia przesunięto je na 21 czerwca), zamknięto szkoły i centra handlowe, do patrolowania ulic oddelegowano uzbrojonych żołnierzy, a seniorom powyżej 65. roku życia najpierw całkowicie zabroniono wychodzenia z domów, a później wyznaczono dwugodzinne „okienka”.
I, zasadniczo, wszystko szło dobrze, krzywa zachorowań była wypłaszczona. Jednak na kilka tygodni przed wyborami, na czas kampanii, władze poluzowały restrykcje. Życie w Serbii praktycznie wróciło do przedepidemicznej normy (co należy uznać za ewenement w skali co najmniej europejskiej). Wydano między innymi oficjalną zgodę na organizowanie imprez masowych, w tym tak ważnych dla Serbów wydarzeń sportowych z udziałem publiczności. W rozegranym w Belgradzie na początku czerwca, półfinałowym meczu Pucharu Serbii piłkarzy Czerwonej Gwiazdy i Partizana oglądało (według różnych statystyk) od 20 do nawet 30 tysięcy fanów, którzy – wbrew odgórnym zaleceniom – nie zakrywali twarzy maseczkami i nie utrzymywali choćby symbolicznego dystansu. Później odbyły się owiane złą sławą zawody tenisowe Adria Tour, organizowane i promowane przez mistrza Novaka Djokovicia, odbywające się z udziałem publiczności i zakończone balangą w nocnym klubie. W międzyczasie koronawirusa zdiagnozowano już u kilku piłkarzy Czerwonej Gwiazdy i zawodników serbskiej reprezentacji w siatkówce, a ostatecznie… także u uczestników Adria Tour i samego Djokovicia.
Także politycy partii rządzącej po wygranych wyborach zorganizowali w Belgradzie tłumną fetę. Państwowe media cały czas zapewniały, że sytuacja epidemiczna jest pod kontrolą. Wbrew staraniom rządu serbscy internauci zaczęli jednak udostępniać w mediach społecznościowych nagrania z przepełnionych szpitali.
Na jednym z filmików można zobaczyć, jak pielęgniarka z Belgradu tłumaczy zaniepokojonym pacjentom zebranym pod szpitalem (część z nich miała objawy COVID-19), że testów PCR nie ma i nie będzie do co najmniej 15 lipca. „Idźcie i zapytajcie o nie Loncara (minister zdrowia – dop. aut.)” – mówi pielęgniarka. Co było do przewidzenia, po tym, jak film zyskał popularność w sieci, przedstawiciele resortu zdrowia zapewnili, że Serbia dysponuje 250 tysiącami testów. Prezydent Vucic doprecyzował później, że testów na serbskim stanie jest jeszcze więcej, bo aż 270 tysięcy.
Te nieścisłości w komunikacji sprawiają, że niezależne od rządu media coraz śmielej sugerują, że faktyczna liczba zakażonych i zmarłych z powodu COVID-19 jest w Serbii znacznie wyższa, niż wynika to z oficjalnego przekazu. Przypuszczenia te legitymizują serbscy lekarze. Jednym z nich jest dr Ener Zogic, chirurg ze szpitala w Novim Pazarze, który w rozmowie z BIRN stwierdził: Oczywiste jest, że państwo nie zgłosiło rzeczywistej liczby zgonów. (…) Pewnego dnia, kiedy byłem dyżurnym lekarzem, mieliśmy 11 zgonów, podczas gdy oficjalnie ogłoszono, że tylko trzy lub cztery osoby zmarły na COVID-19 w całym kraju. Jak donosi BIRN, w szpitalu dr. Zogica brakuje personelu, sprzętu i podstawowych leków (pacjenci muszą kupować na własną rękę nawet witaminę C). Lekarze skarżą się ponadto, że zakontraktowane przez rząd chińskie testy są niewiarygodne.
Aby uspokoić sytuację, Novi Pazar odwiedziła pod koniec czerwca Ana Brnabic. Premier deklarowała do kamery, że niczego tu nie brakuje. „Witający” ją gwizdami tłum był innego zdania. Podczas wizytacji w szpitalu grupa lekarzy i pielęgniarek w ostentacyjny sposób odwróciła się do premier plecami.
Mimo uprawianej z dużą pasją polityki optymizmu, zależne od rządu media codziennie przekazują dane o nowych zakażeniach. We wtorek (7 lipca) władza poinformowała, że w ciągu ostatnich 24 godzin potwierdzono 299 nowych przypadków, 13 osób zmarło, a 110 pacjentów wymagało leczenia z wykorzystaniem respiratorów.
Najwięcej nowych przypadków (ponad 80 procent) odnotowuje się w Belgradzie. Z uwagi na alarmującą dysproporcję w zachorowaniach, w miniony piątek w serbskiej stolicy przywrócono część obostrzeń: kafejki, puby, restauracje i kluby mają być zamykane o 23:00, tak, żeby ograniczyć życie nocne (do dużej liczby zakażeń dochodziło podczas imprez we wspomnianych klubach), a w środkach komunikacji należy nosić maseczki (za brak maseczki grozi mandat w wysokości 5 tysięcy RSD, około 190 zł). W przestrzeniach zamkniętych także należy zasłaniać usta i nos oraz zachowywać co najmniej 1,5-metrowy dystans.
Stare-nowe wytyczne mają obowiązywać do co najmniej 18 lipca. Jednak prezydent Aleksandar Vucic zapowiedział, że restrykcje mogą zostać zaostrzone. Vucic stwierdził nawet, że gdyby to tylko od niego zależało, zamknąłby Belgrad i przywrócił godzinę policyjną.
Aktualizacja z 7 lipca 2020, godzina 18:30 W trakcie wtorkowej konferencji prezydent Aleksandar Vucic stwierdził: Sytuacja z koronawirusem w Serbii, a zwłaszcza w Belgradzie jest krytyczna. W związku z tym od środy wszystkie spotkania więcej niż pięciu osób są zabronione. Od piątku (prawdopodobnie od godziny 18:00) do poniedziałku (prawdopodobnie do godziny 5:00) w stolicy obowiązywać będzie godzina policyjna, czyli zakaz poruszania się (szczegóły mają zostać podane po spotkaniu Sztabu Kryzysowego; jednocześnie Vucic przyznał, że chciałby, aby godzina policyjna obowiązywała w całym kraju). O określonych godzinach na spacery będą mogły wybrać się jedynie matki z dziećmi, emeryci i właściciele zwierząt wychodzących. Vucic stwierdził, że gorsza, druga fala koronawirusa jest spodziewana na 1 listopada. Do tego czasu rząd ma zamiar zaszczepić przeciwko grypie 2 miliony obywateli (pracowników medycznych, żołnierzy, dzieci, osoby przewlekle chore itd.). Zdaniem prezydenta, dzięki szczepieniom nie dojdzie do „zderzenia” grypy i koronawirusa.
https://www.facebook.com/naszaserbia/posts/159296502426187?__xts__[0]=68.ARCOS14yqJxDzEkWW9IdFkrJ8uulMbO_nAxnX-3klztwpd21mMvWfPH917yhRnQ2Sp-F2WoWCBV8ejlRHsQvCcHL35ucmoQ8-hYJHC0y-R3seAq0qfooN4tKCDah81T1sOMmvePhmqpx6E8o-vGsbIuctLNmor13LrfQiwdwV4gJ9yEQBbaQMZc4AwIt6F7VKGKQbVtgwp_OL995PWZfhpwLC_qNQWa15VgKtM_BQ8extY68vegy2shGJsbCwHc9szdFCdmwP9rf_VTFVw4DbTT28gljTIlxC89mb4XCZce2ZkoHEPqdyBdslYRJ4GnbkSs0rodL821uQtvz1bVYHIc&__tn__=-R
Chorwacja, Albania, Czarnogóra… to będą wakacje spod znaku korony
Nie można mówić o drugiej fali zachorowań na Bałkanach. Koronawirus przybywa tam z opóźnieniem. Rządy (krajów bałkańskich – dop. aut.) wcześnie nałożyły twarde blokady, wiedząc o tym, że ich systemy opieki zdrowotnej są słabe. Dzięki temu długo udało im się utrzymać niski poziom zachorowalności. Jednak w ciągu ostatnich kilku tygodni poddali się presji ze strony gospodarki i ludności. W niektórych krajach zaplanowano również wybory – to z kolei fragment artykułu Der Spiegel. Autorzy cytowanej publikacji oceniają, że mamy do czynienia z dramatycznym wzrostem nowych infekcji na Bałkanach Zachodnich. I wymieniają: w Serbii o 125 procent więcej w porównaniu z poprzednim tygodniem, w Bośni i Hercegowinie o 75 procent, w Chorwacji o 232 procent.
W związku z niepokojącą sytuacją Grecja w poniedziałek zamknęła granice dla Serbów. Niemieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych przestrzega przed niepotrzebnymi wyjazdami do krajów Bałkanów Zachodnich. Władze Austrii z kolei odradzają wyjazdy do Serbii, Czarnogóry, Bośni i Hercegowiny, Macedonii Północnej, Albanii i Kosowa, a obywatelom, którzy już przebywają w tych krajach, sugerują pilny powrót. Każda osoba przyjeżdżająca z Bałkanów Zachodnich musi też poddać się 14-dniowej kwarantannie lub dysponować negatywnym wynikiem testu na Covid-19. Jak tłumaczy austriacki minister spraw zagranicznych Alexander Schallenberg, istnieją uzasadnione obawy, że wczasowicze na Bałkanach mogą zostać zakażeni i przywieźć koronawirusa z powrotem do domu.
Niepokoić może też sytuacja w niewymienionej przez austriackiego ministra, popularnej wśród urlopowiczów Chorwacji, która do tej pory relatywnie dobrze radziła sobie z kryzysem koronawirusowym, a w której od 21 czerwca odnotowuje się duży wzrost potwierdzonych przypadków. Wykres wygląda tak, jakby do kraju właśnie dotarła druga fala zachorowań.
Alarmiści donoszą, że nowych przypadków w Chorwacji może być za chwilę jeszcze więcej. A to z uwagi na niedzielne, przyspieszone wybory parlamentarne (przeprowadzono je 5 lipca z obawy przed zapowiadaną na jesień, drugą falą epidemii) i licznie przybywających turystów. Przedstawiciele władzy wprost przekonują, że za ostatni wzrost zachorowań odpowiadają przede wszystkim przyjezdni z sąsiednich krajów bałkańskich.
Liczba zachorowań znów rośnie też w Słowenii, której kondycja gospodarcza – tak jak w przypadku Chorwacji – jest w dużej mierze zależna od wpływów z turystyki.
Także sytuacja w Macedonii wydaje się być niepewna. Zwłaszcza, że na 15 czerwca zaplanowano tam wybory parlamentarne. Podobnie jak rząd w Belgradzie, tak i włodarze ze Skopje poluzowali restrykcje na czas kampanii. W efekcie kraj żyje tak, jak przed epidemią. Tyle tylko, że liczba zakażonych i ofiar śmiertelnych rośnie od kilku tygodni. Mimo apeli lekarzy i publikowanych w sieci zdjęć przepełnionych szpitali rząd prze do wyborów.
Jeśli chodzi o Czarnogórę, w ostatnich tygodniach również odnotowuje się wzrost zachorowań. Za taki stan rzeczy krajowy organ koordynacyjny ds. chorób zakaźnych obwinia opozycyjny, sympatyzujący z Belgradem Front Demokratyczny, którego działacze mieli ostatnio podróżować do Serbii (skąd, zdaniem partii rządzącej, mieli przywlec do kraju koronawirusa). Epidemia w Czarnogórze jest wybitnie upolityczniona (nawet jak na bałkańskie standardy). Krzywa zachorowań pikuje, a większość nowych przypadków odnotowuje się w stołecznej Podgoricy oraz w Rozaje, Berane, Bijelo Polje i Gusinje. Najgorzej jest w Podgoricy. Nebojsa Kavaric, dyrektor krajowego organu koordynacyjnego ds. chorób zakaźnych stwierdził: Sytuacja epidemiologiczna i wzrost liczby pacjentów w Podgoricy jest niepokojący. Jeśli obywatele nie będą odpowiedzialni i nie ograniczą swoich codziennych obowiązków, zasugerujemy wprowadzenie dodatkowych środków dla obszaru Podgoricy. Kavaric nie wykluczył też… ogłoszenia lockdownu w stolicy.
Krzywa zachorowań w Albanii także pikuje. Podobnie dzieje się w Bośni i Hercegowinie.
Zachodni publicyści zwracają uwagę na to, jak podobnie „zachowują się” krzywe zachorowań w krajach bałkańskich. Michael Martens z FAZ zauważa też, że państwa regionu łączy nie tylko koronawirusowy pik, ale i niedofinansowana służba zdrowia, która nawet w czasach przed pandemią była często niewydolna. Mając tego świadomość – i bojąc się powtórzenia scenariusza z północnych Włoch – rządy poszczególnych krajów na początku pandemii reagowały agresywnie i zdecydowanie wprowadzały twarde restrykcje. Wtedy to poskutkowało. Ale czy poskutkuje znowu? I przede wszystkim: czy Bałkany stać na powtórną blokadę? Serbska premier Ana Brnabic – ta, do której lekarze i pielęgniarki odwrócili sie plecami – stwierdziła niedawno: „Jeśli wprowadzimy tak restrykcyjne środki, jak w marcu i kwietniu, nie tylko będziemy mieli problem gospodarczy. My nawet nie będziemy już mieć gospodarki”.
Foto: Pexels, lic. CC0
Dane i wykresy: https://www.worldometers.info
Przygotowanie tego artykułu zajęło nam bardzo dużo czasu. Jeśli Ci się spodobał – jest nam bardzo miło. Udostępnij go w swoich social mediach (możesz to zrobić korzystając z przycisków powyżej) lub kopiując adres URL.
Jeśli chcesz przedrukować (wykorzystać) dłuższy fragment lub całość wpisu – skontaktuj się z nami w celu uzyskania zgody.